Po pięknej nocy w elfidzkim lesie i równie ciekawym pobycie w „Niczym ciekawym” ruszyłem na południe, do Kanikogradu, gdzie obowiązki burmistrza miasta i jednocześnie Prefekta prowincji Dolii i Faerie pełni Pan Premier Janusz Lis. To do niego skierowałem swe kroki, zaraz po przybyciu do miasta. Mieliśmy razem zdobyć szczyt Pik Optimizma. Zapukałem do drzwi, po czym usłyszałem duży łomot i ciche „cholera”. Drzwi otworzyły się, a w nich ukazał się pan premier z liną.

- O widzę, że przygotowania idą pełną parą? – zapytałem z uśmiechem na twarzy.

- A no tak. Próbuje się spakować, ale ten sprzęt strasznie się plącze…

- Pomogę Panu.

Po chwili cały sprzęt do wspinaczki był w dużym plecaku Pana Janusza. Sam też mam zawsze z tym problem, ale jak widać, „co dwie głowy to nie jedna”.

Po uporaniu się ze sprzętem do wspinaczki, Pan Janusz oprowadził mnie po mieście. W Kanikogradzie zachwyciły mnie potężne budowle gotyckie, lub utrzymane w podobnej stylistyce. Tu musze wymienić przede wszystkim Katedrę pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny.

Lecz Kanikogradowi nie można odmówić również innych pięknych budynków, jak na przykład siedziba władz miejskich, czyli Ratusz. Jest to piękna renesansowa budowla. Jak powiedział mi Pan Janusz ukończono ją w 1591 r. według projektu Cedrica van Dijk i z inicjatywy ówczesnego burmistrza Arjena van Langena.

Po krótkim spacerze, wróciliśmy do domu Pana Premiera po sprzęt i pojechaliśmy zwiedzić Kamienny Krąg nieopodal miasta. Jak się dowiedziałem budowa tego dziwnego obiektu trwała od początków III tysiąclecia, aż do II tysiąclecia przed naszą erą. Jego przeznaczenie jest do dzisiaj nieznane. Miejscowe opowieści mówią, że jest to grób celtyckiej królowej Boudicci,
zmarłej w 60 r. n. e.

Od kamiennego kręgu pojechaliśmy do Salvepola. To stąd mieliśmy wyruszyć na Pik Optimizma. Pierwszego dnia mieliśmy dojść do granicy śniegu na wysokości 2000 metrów n.p.m i w tymże miejscu przenocować.

Wchodziliśmy od mniej stromej północno-wschodniej strony. Wędrówka szła bardzo łatwo i bezproblemowo. Łagodnym dziarskim krokiem przemierzaliśmy kolejne piętra roślinności. Gdy minęliśmy już kosodrzewinę roztaczał się przed nami przepiękny pejzaż. Na trawach pasły się różnorakie zwierzęta, które najwyraźniej nie przejmowały się widokiem dwóch ludzi z wielkimi
plecakami. W bardziej stromych miejscach biegały kozice, a z ziemi, co rusz to pojawiały się głowy świstaków.

Rozbiliśmy namiot i zjedliśmy kolację. Prawdopodobnie ostatni ciepły posiłek, aż do jutrzejszego zejścia ze szczytu. Plan był bardzo ambitny. Jednego dnia zdobyć szczyt i zejść, co najmniej na wysokość 1000 metrów.

Następnego dnia wstaliśmy razem ze słońcem. Zjedliśmy śniadanie z suchego prowiantu, zostawiliśmy niepotrzebny dalej sprzęt jak namiot i ruszyliśmy po oszronionej trawie ku zalegającemu śniegowi. Było naprawdę zimno. Temperatura na pewno spadła poniżej 5 stopni Celsjusza. Podróż na prawdę szła gładko. Przeszliśmy bez problemu na wysokość 3000 metrów. Tu musieliśmy wyjąć sprzęt w postaci haków, gdyż ściana nie była całkowicie pionowa, ale
wejście bez narzędzi było niemożliwe. Wtem niedaleko nas na skarpę zaczął wbiegać czarny wilk. Pomyślałem: „Co może robić wilk na tej wysokości i dlaczego jest czarny?”. W chwili, gdy zobaczyliśmy go, nie było nawet czasu, by pomyśleć o odpowiedzi na te pytania. Ostrymi pazurami zaczepiał się o śnieg i niczym błyskawica zniknął z zasięgu naszego wzroku.

Gdy już wspięliśmy się na urwisko po wilku został tylko trop. Uznałem, że sprawdzenie, co to za gatunek jest ważne, ale nie mamy szans na jego znalezienie, a zbaczanie z najłatwiejszej do wejścia trasy może się dla nas bardzo źle skończyć. Powiedziałem o tym Panu Januszowi, a on mi przytaknął.

Pokonaliśmy jeszcze cztery strome wejścia oraz jedną pionową ścianę, choć nie był a wysoka, miała około 3-4 metry wysokości. Od wysokości mniej więcej 3500, podróż była już bardzo męcząca, ze względu na dużą stromość zbocza, ale możliwą do pokonania bez dodatkowego osprzętu. O godzinie 12:31 stanęliśmy na szczycie. Obok kilku scholandzkich flag, postawiłem drewniany krzyż, bo czym innym może zaznaczyć zdobycie szczytu zakonnik.

Natychmiast po krótkim delektowaniu się upragnionym zwycięstwem nad górą, zaczęliśmy schodzić. Niestety prawdopodobnie zboczyliśmy z trasy, bo po dłuższym marszu w dół zapadliśmy się w lodowiec!

Ocknąłem się i zobaczyłem nad sobą Pana Janusza. Strasznie bolała mnie głowa i nie mogłem ruszyć ręką.

- Żyje Pan – zapytał Premier.

- Tak, ale chyba złamałem rękę.

- No to jesteśmy kwita, ja mam skręconą kostkę.

Usiadłem, a Pan Janusz oparł o mnie zdrową nogę i pociągnął z całej siły nastawiając moja rękę. Włożyłem ją w prowizoryczne nosidło zrobione z mojego płaszcza, a potem usztywniliśmy kostkę premiera.

- Hmm.. to jak teraz wyjść? A może czekać na ratunek? – zapytałem Pana Lisa.

- Ciii… – odpowiedział mi Premier i obaj zamilkliśmy nasłuchując dziwnego szumu.

- Co to? – zapytałem.

- Rzeka, po drugiej stronie góry jest źródło. Niech Pan zbada skąd dochodzi ten głos bo ja nie mogę chodzić.

Przeszedłem się po całym widocznym terenie. Wszędzie na około tylko lód i lód, a do powierzchni jakieś 3 metry. Z obrażeniami nie mieliśmy szans wejść tam. Nagle w lodzie zobaczyłem ciemniejsze miejsce. Wziąłem hak i zacząłem uderzać w lód, który po chwili ustąpił, a mnie uderzyła fala ciepłego powietrza bijąca z odkrytej jaskini.

- Panie Januszu! Znalazłem! Idziemy! Może rzeczywiście ta jaskinia ma drugie wyjście.

I zaczęliśmy schodzić w głąb ciemnej jaskini. Pan Premier opierał się na moim zdrowym ramieniu, a drugą ręka oświetlał latarką drogę. Droga była bardzo stroma, ale wystające skały ułatwiały nam schodzenie. Po mniej więcej dwóch godzinach znaleźliśmy się na rozwidleniu. Pan Janusz już po raz trzeci wymienił baterie informując mnie, że to już przedostatni zestaw. „Po ciemku
za daleko nie zajdziemy, a kto wie ile jeszcze rozwidleń nas czeka…” pomyślałem. Po kilku minutach odpoczynku po ciemku z góry zaczął dochodzić łoskot. Zbliżał się z sekundy na sekundę. Zapaliłem latarkę i zobaczyłem tego dziwnego czarnego wilka! Wbiegł w prawy tunel. Natychmiast ruszyliśmy jego śladem. „Skoro wilk tam czegoś szuka, to tam coś musi być. Może
wyjście?”.

Na szczęście przez dłuższy czas nie musieliśmy znowu stawać przed wyborem drogi. Tunel był prosty i prowadził w jednym określonym kierunku. Po kolejnych 3 godzinach powolnego marszu, ze światłem zapalanym tylko w razie potrzeby, dotarliśmy do strumyka. Ucieszyliśmy się, że być może spłyniemy nim, lub chociaż doprowadzi nas do wyjścia, lecz niestety ginął w wąskim
przesmyku skalnym. Uzupełniliśmy wodę i ruszyliśmy dalej.

Po kolejnych dwóch godzinach znaleźliśmy się w ogromnej grocie, ale bardzo dusznej. Już miałem zapalić latarkę, gdy usłyszałem nad głową maleńkie popiskiwania. „Nietoperze? Tutaj?”. Wtem usłyszałem znany nam już głos czarnego wilka. Przeczuwając, że to on jest powodem tego ruchu zapaliłem światło, wiedząc, że i tak zaraz będzie to pole bitwy i przed piskiem
nietoperzy nic nas nie uchroni. Grota była ogromna. Miała, co najmniej 10 metrów wysokości i 12 metrów średnicy. Z każdej strony biegły tunele, a ściany miały bardzo liczne półki skalne. Na tych półkach zalegały tysiące nietoperzy. Nagle z trzech tuneli wybiegły wilki i niczym psy pasterskie zagnały chmarę nietoperzy w czwarty tunel, skąd dobiegł nas odgłos całej
watahy. Już wiedzieliśmy gdzie jest wyjście z tunelu, ale mieliśmy przecisnąć się przez tłum walczących miedzy sobą ssaków. W ostatnim porywie sił wrzuciłem Pana Janusza na plecy i trzymając go tylko jedna zdrową ręką pobiegłem wprost w szalejące zwierzęta. Wtedy dopiero pożałowałem, że zbroje zostawiłem w Kanikogradzie. W przyłbicy byłoby o wiele łatwiej, a tu czułem na swoim ciele i twarzy każdego nietoperza, a na końcu w łydkę ukąsił mnie
wilk. Gdy poczułem, że już mogę swobodnie się poruszać spojrzałem za siebie gdzie wataha otaczała kręgiem mieszkańców groty. Przewiązawszy szmatką krwawiącą ranę i cały obolały ruszyłem wraz z Panem Lisem w dół jaskini.

Po około czterech godzinach uciążliwego marszu wreszcie wyszliśmy z jaskini. Była już noc, ale przy świetle Księżyca udało się nam zobaczyć, że byliśmy na poziomie świerkowych lasów. Zmęczeni drogą, nie zważając na niebezpieczeństwa zasnęliśmy na mchu.

Rano zeszliśmy w dół. Okazało się, że jaskinia, którą przeszliśmy przechodziła przez całą górę Pik Optimizma. Po naradzie z Panem Lisem jaskinię nazwaliśmy imieniem Kariny Stachowiak, byłej premier Scholandii pochodzącej z Kanikogradu.

Mam nadzieję, że Scholandczycy, nie będą mieli mi za złe, że zwracam Pana Premiera ze skręconą kostką?

This entry was posted on sobota, maj 10th, 2008 at 12:16 and is filed under Opowiadania. You can follow any responses to this entry through the RSS 2.0 feed. You can leave a response, or trackback from your own site.

Leave a reply

Name (*)
Mail (will not be published) (*)
URI
Comment